powrót06.10.09 //

Nadzieja i czekanie

Z Andrzejem Bartem rozmawia Iga Gańczarczyk


W Fabryce muchołapek tajemniczy gość składa pisarzowi taką oto propozycję: „Powiem od razu, że za pokaźną sumkę, którą mam przy sobie, wróci pan do ukochanego miasta, z którego pan uciekł”. Dlaczego ucieka się z ukochanego miasta?

To ucieczka wyimaginowana, powrót do Wrocławia, czyli miejsca mojego urodzenia. Moi rodzice zatrzymali się tam po wojnie. Nie wytrzymali długo, tęskniąc za Łodzią, lecz ich opowieści o Wrocławiu były na tyle ciekawe, że chciałem się w nim znaleźć choćby w wyobraźni.

Pański gość zwraca uwagę na jeszcze jeden fakt: „Myśli pan, że nie dostrzegamy, z jaką czułością wybierał pan momenty, dzięki którym Łódź dobrze wypadała w pana książkach?”

Tylko w ten sposób mogę obdarować miasto, w którym są groby moich bliskich, a w którego współczesności nie uczestniczę. To dlatego bohaterowie Pociągu do podróży, choć biorą Łódź za Litwę, płaczą wyjeżdżając z niej.

Na literackie wejście do współczesnej Łodzi zdecydował się pan dopiero w Fabryce muchołapek.

Nie jestem wielkim znawcą tego, co na ulicach, dlatego pewnie nie piszę o tym. Wyprowadzenie Dory na światło dzienne zmusiło mnie do spaceru po dzisiejszej Łodzi. Myślę, że sprawdziłem się jako miejski patriota, bo wielu rzeczy nie pozwoliłem jej dostrzec.

Nakręcił pan cykl filmów dokumentalnych o Łodzi pod zbiorczym tytułem Złe miasto?. To  portrety ludzi związanych z Łodzią, ale też opowieści o szczególnych dla Łodzi miejscach, choćby Cafe Mocca, słynnej kawiarni okresu powojennego. Co pana zafascynowało w tych historiach?

Złe miasto to książka Zygmunta Bartkiewicza z początku XX wieku. Z niej właśnie wzięło się potoczne określenie Łodzi. Znak zapytania, który przydałem cyklowi filmów, miał je podać w wątpliwość. Na swoich bohaterów wybierałem tych, którzy żyli tu przed wojną, jak  Marian Brandys, Andrzej Braun, Marek Rudnicki czy Helena Szwarc, ale też tych, którzy ledwie dotknęli miasta, jak Ewa Rubinstein czy Andrzej Czeczot. Cafe Mocca przedstawia epizod powojenny, kiedy to Łódź na skutek zburzenia Warszawy stała się niemal stolicą Polski. Opowiadali o tym Stefania Grodzieńska, Erwin Axer i Edward Dziewoński. Film Pałac z kolei przedstawiał losy człowieka, w którego domu otworzono po wojnie Szkołę Filmową. Niestety, wszyscy moi rozmówcy pięknie opowiadali o swojej nieistniejącej Łodzi, jednak kiedy pytałem, czy chcieliby wrócić między nas, patrzyli na mnie jak na szaleńca.

Łódź była fenomenem, ze względu na niezwykłą dynamikę rozwoju nazywano ją nawet polskim Manchesterem albo jedynym amerykańskim miastem na ziemiach polskich. Gdzieś powiedział pan, że po wojnie nie wykształcił się w Łodzi miejski organizm z prawdziwego zdarzenia. Co było przeszkodą?

Do połowy ocalałych mieszkańców Łodzi dołączyło po wojnie kilkaset tysięcy nowych łodzian z okolicznych wsi i miasteczek. Nie byłoby w tym nic złego, bo przecież miasta w ten sposób się rozwijają, jednak przybysze trafili w sytuację schizofreniczną. Z jednej strony, znaleźli ciężką pracę, bo proszę pamiętać, że w ludowym ustroju kobiety pracowały na trzy zmiany, z drugiej, ominęło ich miejskie terminowanie. To trochę tak, jakby mieszkania na Avenue Montaigne w Paryżu podzielono między owerniackich chłopów i zapewniono, że są solą Paryża. Zacne łódzkie kamienice stały się falansterami. Zanim ich mieszkańcy wyprowadzili się do bloków, za wspaniałymi oknami salonów można było zobaczyć przepierzenia z dykty i suszące się pranie. Miasto bez swoistej hierarchii nie jest więc sytuacją do końca miejską. W innej skali przypomina to los zasiedlających ziemie zachodnie. Tam jednak propaganda mówiła o odzyskaniu miast wroga, w środku Polski trudno było cokolwiek odzyskiwać. Na zachodzie więc długo obawa, że może Niemcy powrócą, a w Łodzi radość z miasta dającego pracę i mieszkania. Do tego odgórny nakaz tworzący w Łodzi przemysł filmowy i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki po ulicach przechadzają się sławni aktorzy. Z takiej mieszanki doznań może powstać tylko wyjątkowy organizm miejski. I taka jest Łódź.

Czy to właśnie pan miał na myśli mówiąc: „Chodzę po ulicach swojego miasta jak wśród dekoracji do Ziemi obiecanej pana Wajdy, w których akurat kręcą Konopielkę pana Leszczyńskiego”.

Nie chcę tylko narzekać, bo kocham to miasto, jak kocha się chorą matkę. Dlatego dopowiem, że wśród nowych mieszkańców byli tacy, którzy w transfuzji dali najlepszą krew. To profesorowie i uczeni, którym nakazano w mieście bez jednej wyższej uczelni przed wojną (nie licząc Wolnej Wszechnicy) utworzyć uniwersytet, politechnikę i szkoły artystyczne. W nowszych czasach także najwięcej dla Łodzi zrobili przybysze. Kazimierz Dejmek, Sławomir Pietras, Ryszard Stanisławski, Józef Robakowski, Julian Baranowski, a ostatnio Marek Żydowicz. Można  długo wymieniać. Istnienie między kulturą wyższą a niechęcią mieszkańców do jej zauważenia jest cechą Łodzi, która może się wydać atrakcyjną, zwłaszcza że sprzyja temu scenografia. Od kiedy sięgnę pamięcią, widzę adeptów sztuki, którzy z błogimi minami wchodzą w zgangrenowane podwórka w poszukiwaniu staruszek albo gołąbka zrywającego się do lotu. Potem jakoś znikają z Łodzi.

Obecną Łódź charakteryzuje z jednej strony zrujnowana przemysłowa architektura i fabrykanckie pałace, z drugiej – pomniki, cmentarze oraz zapomniane, opuszczone dzielnice. Jaka jest, pana zdaniem, pamięć miasta i mieszkańców o Zagładzie?

Poza kręgami inteligenckimi, nie istnieje nie tylko pamięć o Zagładzie, ale także o dawnych mieszkańcach. Zapewne z wrodzonej delikatności ludzie wolą nie uświadamiać sobie, że ktoś inny stworzył ich miasto. Często pytam o to, lecz nie znalazłem nikogo, kto wiedziałby cokolwiek o ludziach, którzy kiedyś mieszkali w jego mieszkaniu. Wielu moich znajomych do dzisiaj używa solniczek z napisem Salz, a w dębowych bibliotekach ma pełne wydanie Szekspira w półskórku, oczywiście po niemiecku. W pięknej kamienicy, w której wychowywali się mali Brandysowie, młodzi ludzie w krawatach nie dowierzali, że istniało tam życie przed powstaniem ich biura, a nazwisko Brandys niewiele im mówiło. W Fabryce muchołapek odwiedzam jedno z mieszkań na terenie dawnego getta, a właścicielka słusznie bierze mnie za wariata, bo przecież mieszka w nim od zawsze.

Tematem tegorocznej edycji festiwalu jest TERYTORIUM i pytanie z wierszyka Władysława Bełzy: „Gdzie ty mieszkasz?”. Obszar miasta funkcjonuje dziś jako dynamiczna przestrzeń starć: między centrum i peryferiami, historią i współczesnością, bliskimi i obcymi, pamięcią i zapomnieniem. Co ten temat oznacza dla pana w kontekście Łodzi?

Łódź miasto zwarte i nieduże zostało otoczone miasteczkami bloków, do których uciekano, kiedy tylko nadarzyła się możliwość. Ci, którym potem udało się więcej, wiedzieli już, że  bloki nie są na ich miarę, i jeszcze dalej za miastem wybudowali sobie domiszcza udające rezydencje. Łódzkie ekskluzywne Mayfair niszczeje pozostawione najsłabszym. W tej sytuacji trudno o intelektualne czy jakiekolwiek starcia między centrum i peryferiami, gdyż nastąpiło przemieszanie podstawowych wartości miejskich. Myślę, że dlatego tak dobrze czują się w Łodzi młode zespoły rockowe, krzyczące o swoim buncie i zdziwieniu rzeczywistością.

W ramach festiwalu zamierzamy zadać pytanie o mity Łodzi i ich znaczenie dzisiaj oraz o miejsce, jakie zajmują w zbiorowej pamięci łodzian. Jakie są według pana najmocniej zakorzenione w świadomości mieszkańców i przyjezdnych mity dotyczące Łodzi?

Mity trzeba nieustannie przypominać i dopowiadać. Biblijne słowa „Ziemia Obiecana”, użyte przez Reymonta i powtórzone przez Wajdę, powinny obowiązywać, mimo że miasto mało może obiecać. W Rien ne va plus wymyśliłem, że robotnicy ratowali Żydów przed kozackim pogromem. Byłem młody, kiedy to pisałem, i miałem naiwną nadzieję, że u dzisiejszych mieszkańców wywoła to coś w rodzaju dumy. Mit wielokulturowego miasta, w których ludzie różnych wyznań wzajemnie się szanowali, jest teraz bardziej potrzebny Polsce niż samej Łodzi. To, że prawie każdy Niemiec słyszał o Theo, który jechał do Łodzi, że każdy nowojorski Żyd miał tu kuzyna, nie jest zasługą współczesności, ale dzięki temu właśnie współczesność ma się od czego odbić.

Gdzie pana zdaniem znajduje się dziś serce Łodzi?

Piotrkowska, która od początku istnienia miasta była salonem Łodzi, miała zawsze swoje lepsze i gorsze miejsca. Już o kilka równoległych ulic od niej znajdziemy się w niedużym prowincjonalnym mieście, co zresztą ma pewien urok. Teraz serce Łodzi bije w Manufakturze, miejscu uszlachconym przez stare mury i obecność Muzeum Sztuki. Aby serce miasta wróciło na swoje miejsce, Piotrkowska musi przestać być upudrowanym nieboszczykiem, a mieszkańcy dookolnych miasteczek muszą być dumni, że mogą po niej spacerować.

Bohaterem Fabryki muchołapek jest Chaim Mordechaj Rumkowski, przywódca Judenratu w łódzkim getcie. Ważniejszy od niego wydaje się jednak obraz miasta. Czy książka miała być próbą odczarowania łódzkiej przeszłości czy – jak pan kiedyś wspominał – pana pożegnaniem z Łodzią?

Cieszę się, że ważny jest dla pani śladowy obraz miasta, który przedstawiłem w Fabryce muchołapek. Są tacy, którzy twierdzą, że nie powinienem ruszać się w książce poza salę sądową. To najlepiej świadczy o nieprzewidywalności czytelniczego odbioru. Nie, to nie była próba odczarowania przeszłości, a raczej chęć zaczarowania jej. Proszę wspomnieć o moim baśniowym wytłumaczeniu napisów antysemickich na ścianach. A co do pożegnania z Łodzią, to im bardziej się z nią żegnam, tym szybciej przychodzi mi się witać.

Italo Calvino w cyklu krótkich alegorycznych opisów pod tytułem Niewidzialne miasta zwraca uwagę na to, że „każde miasto to przede wszystkim znak, który trzeba rozszyfrować”. Jakie jest niewidzialne oblicze Łodzi?

Dla mnie jest ono w śladach po mieście, którego już nie ma. Dla moich przyjaciół w nieustannej, powiedziałbym, bohaterskiej nadziei, że coś dobrego za ich życia stanie się z miastem. A więc nadzieja i czekanie. Na pociąg, który gdzieś tam będzie jechał krócej. Na lepszą drogę lub samolot,  którymi przybędzie tu świat i pochwali lub tylko zauważy nasze istnienie.

Co według pana jest przyszłością Łodzi? Czy jest w tym mieście szansa na narodziny jakiejś nowej utopii?

Nie szafowałbym takimi słowami, bo nowej idei lub utopii daremnie wygląda współczesny świat. Łódź może tylko walczyć o godne w nim miejsce. Przyszłością Łodzi, jak sądzę, jest baron Haussmann, czyli najśmielsze z możliwych przeobrażenie miasta. Jedynym towarem, który Łódź posiada niezmiennie od czasów Strzemińskiego, Kobro czy Hillera, jest sztuka awangardowa. Gdyby ją osadzić w śmiałości rozwiązań architektonicznych i zderzyć z historią, mogłaby stać się Łódź Wenecją bez wody. Gdyby teraz zacząć ciężko pracować, za dwadzieścia lat pielgrzymowaliby do Łodzi artyści,  wielbiciele sztuki i snobi.



Andrzej Bart – (ur. 1952) powieściopisarz, autor filmów dokumentalnych. Opublikował między innymi: Rien ne va plus (Nagroda Kościelskich), Pociąg do podróży, Don Juan raz jeszcze. Jako  Paul Scarron Jr napisał metafizyczno-żartobliwy kryminał Piaty jeździec Apokalipsy. Nakręcił cykl filmów dokumentalnych o Łodzi pod zbiorczym tytułem Złe miasto?. Jego ostatnia powieść Fabryka muchołapek była nominowana do najważniejszych nagród literackich w kraju oraz przetłumaczona na wiele języków.